czwartek, 9 października 2014

Benvenuti al sud!



Cześć i czołem! 

Ponieważ ponoć jest kilka osób, które chciałyby czasem poczytać, co tam u nas słychać, a dostęp do dobrodziejstw typu Skype mamy (póki co) dość poważnie ograniczony, postanowiłyśmy od czasu do czasu podzielić się naszymi przygodami. Internety kradniemy z kawiarni i naprawdę nie jest łatwo znaleźć tu sieć wi-fi, która działa - wyrozumiałość mile widziana. Notkę pierwszą piszę ja - Jarząbek. Hyhyhy. No to może od początku. 




Podróż minęła nam przyjemnie, choć nie da się ukryć, że lekko nas przeorała …. :) Wraz z Martą dostąpiłyśmy zaszczytu siedzenia obok księdza, który w międzyczasie zrobił imponujące zakupy w wizzairowym bufecie na kółkach (zakrapiane czerwonym winkiem). Oczywiście, jak to już z nami Polakami bywa, nie mogło się obyć bez oklasków dla pilota po swoją drogą dość mało subtelnym lądowaniu... 

Nasza pierwsza myśl po wyjściu z samolotu: ale gorrrąco !!!! Dostosowane do polskich realiów outfity zdecydowanie nie wpasowały się w rzymskie klimaty. Myślę, że Kasia Tusk dałaby nam za to po karnym ku*asie :-(

Cztery kobiety, cztery walizki. Niby nic, a jednak tyle! Łącznie jakieś miliard kilogramów. Wystarczy powiedzieć, że już na lotnisku co poniektórym zrobiły się odciski na łapkach (szlachcianki w podróży....) i trzy z nas umierały z zazdrości, patrząc na jedyną z waliz posiadającą cztery kółka. Noc na Fiumicino minęła dość spokojnie, tym razem nikt nie wjechał we mnie wózkiem do czyszczenia podłóg ani nie wykopał pod palmy :) Zrobiłyśmy sobie nawet własne Kino Bambino (nomen omen, oglądałyśmy „Tajemnicę Filomeny” i bardzo polecamy!), lecz wyczerpana bateria popsuła nam całą zabawę. I tu pojawił się pierwszy zonk – oni mają inne wtyczki! I co my teraz zrobimy? Na szczęście problem rozwiązał się sam, ale o tym ciutkę niżej :)

Niedospane i nie pierwszej świeżości, ruszyłyśmy na podbój Termini. Niestety, nie wróciłyśmy z tarczą, a lżejsze o dwa euro od łebka. Po znalezieniu peronu, z którego odjeżdżał pociąg do Mesyny, zaczęłyśmy się głowić, jak my wtaszczymy nasz majdan do pociągu, bo przedstawiało się to dość karkołomnie. I wtedy pojawił się ON. Piękny jak anioł to może nie był, ale za to bez pytania o nic, z heroiczną siłą poderwał niczym piórka wszystkie cztery walizy, wsadził nas do przedziału, oczywiście wszystko przy naszym powtarzanym jak mantra grazie. Czar prysł, gdy okazało się, że ów tajemniczy jegomość nie jest pracownikiem kolei (za którego go brałyśmy) i czekał, aż odpalimy mu jakieś małe co nieco. No cóż, widocznie wszędzie – jak to mówi Marta - hajs się musi zgadzać.... Z bólem serca sięgnęłyśmy po portfele, zrobiłyśmy małą zrzutkę i chyba aż do Neapolu przeżywałyśmy naszą naiwność :P

Po ośmiu godzinach..... Zaczęła się dość nieśmiało wyłaniać zza chmur. Z każdym kolejnym metrem przybierała na kształcie, aż w końcu dała się zobaczyć! SYCYLIA! Ciuchcia wjechała na prom, przepłynęliśmy przez cieśninę i nasze stopy stanęły na wyspie, o której marzyłyśmy od miesięcy :) Na dworcu czekali na nas wysłannicy ESN Messina - Piero i Dario. Pomogli nam z bagażami (za darmo :p), poczęstowali nas lokalnymi specjałami i zawieźli do biura ESN. Nie będę nawet próbować opisywać swojej reakcji, gdy zaprowadzili mnie do żółto-czarnego MINI :) Chwilę później, wspólnym już piskom nie było końca. Żeby nie wzbudzać w nikim niepotrzebnej zazdrości, pominę opis naszego najpiękniejszego na świecie dwupoziomowego mieszkania z widokiem na morze i z tarasem, na którym rośnie drzewo pomarańczowe. Dodam tylko, że poprzedni lokatorzy zostawili nam kilka miłych niespodzianek, w tym komplet do gry w Texas Hold'em, środki czystości, detergenty, troszkę kuchennych zapasów czy.... pastę do butów RYŁKO, Słodkie Chwile i przejściówki! Dużo przejściówek :) Jednak największe zdziwko miałam ja. W moim pokoju znalazłam ołówek z rybką, na którym widnieje..... moje imię :) Poczułam się na swoim miejscu i nabrałam pewności, że wszystko potoczyło się tak, jak miało się potoczyć :)


Choć jesteśmy tu już 10 dni (niezły wariat ten czas!), to jasnowłosa połowa naszej bandy wzbudza tu za każdym razem niemałą sensację. Dwie długonogie blondynki po prostu nie mogą przejść niezauważone. Wszyscy, ale to wszyscy, dostają na ich widok w najlepszym wypadku skrętu szyi, włączając w to Panów Dziadków, którzy są w stanie przerwać partyjkę szachów rozgrywaną w parku, żeby popatrzeć na nasze ślicznoty :) Co do Dziadków grających w szachy lub w karty, spotkać ich można dosłownie wszędzie: w parkach, knajpach, na skwerkach, placach i chodnikach, ale tylko o ściśle okreśonych porach. Ok. 13 wszyscy idą do domu jeść makaron, a potem ucinają sobię drzemkę. Ulice pustoszeją, sklepy i knajpki się zamykają i życie zamiera. Około 16 wszystko wraca do normy: sprzedawcy otwierają żaluzje, na ulicach zaczynają pojawiać się przechodnie, a Dziadki wracają do przerwanych partyjek szachowych. Najlepsze jest to, że przynoszą z domu własne krzesła ale i tak wkładają jeszcze kartony pod tyłki. Wygląda to dość dziwnie :)

Mieszkańcy Mesyny są bardzo przyjaźni. Ni w ząb nie mówią po angielsku, ale to im w niczym nie przeszkadza. Zagajają, zaczepiają, dopytują, pomagają, jak tylko potrafią, no i chyba coś najważniejszego – z rozbrajającym uśmiechem wychwalają nasz daleki od doskonałego włoski, udając, że nie słyszą naszych ko(s)micznych błędów ;)

Na samo wspomnienie wystaw w cukierniach ślinka cieknie tak, że chyba bardziej już nie może. Jedząc cannoli, Karolina stwierdziła, że wsuwa skrzydła anioła. Podpisuję się pod tym obiema rękami ;) Mieszkanie nieopodal przybytku o nazwie pasticeria może być zgubne. Tym bardziej, gdy to nieopodal jest dosłownie za rogiem, serwują w nim same rozkosze dla podniebienia, a obsługa jest cierpliwa, wyrozumiała i sympatyczna. Istnieje dość spore ryzyko, że przejemy tam całe nasze stypendium, a rozmiarami zaczniemy przypominać tajemniczego Pana, który siedzi tam niczym mumia, prawie zawsze na tym samym miejscu, z kamienną twarzą i nieprzeniknionym spojrzeniem. Ostatnio jednak zasiadł za kasą, a potem wraz z kolegą zapytał nas ni stąd ni z owąd, czy jesteśmy z Krakowa. Okazało się, że obaj panowie jakieś 40 lat temu byli właśnie tam na obozie karate. Nie wiem, czy to byli bracia i czy razem ćwiczyli ciosy, ale oboje pamiętali jeszcze „dzień dobry” i „do widzenia” :)


Arancini, kolejny lokalny specjał, ochrzciłyśmy „pomidorową w krokiecie” i jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, nasz werdykt jest jednogłośny: nie-bo w gę-bie. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie tylko zbankrutujemy, ale też zmienimy nasze rozmiary. Ale żeby nie było, że tylko tu tak bumelujemy, szlajamy się po parkach i jemy na przemian, to pochwalę się jednym z naszych pierwszych zakupów. Wypatrzone w supermarkecie 4 słowniki włosko-włoskie w cenie 9,90 euro za sztukę mieszkają razem z nami na Salita Rando :) . I niech mi ktoś teraz powie, że Erasmus to tylko imprezy !

A.

4 komentarze:

  1. brzmi bellissimo! powodzenia w dalszym zdobywaniu przygód :)
    czekam na zdjęcia jakieś :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Love it ! :) wspaniałego Erasmusa życzę! :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Aminko! Wspaniala przygoda sie szykuje :) Do pelni szczescia brakuje mi tylko fotek ;) ale rozumiem ze bez dobrego lacza to na razie utrudnione :) Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Jacie,napisałam komentarz ,dodałam i zniknął. pewnie był ch*****...
    Bawcie się dobrze w tych niebiańskich okolicznościach!
    Aminka! Nie zapominaj o nas bo tęsknimi... :*

    OdpowiedzUsuń