wtorek, 28 października 2014

Jesień w miejskiej dżungli


   Nasi szpiedzy z Polski donoszą, że kochana polska jesień nie daje się zbytnio we znaki i chwilami jest nawet złota, prawda to? Tymczasem na Sycylii deszcz pada coraz częściej i wiatr wieje coraz mocniej, wymiatając z zakamarków pogubione liście. Jest to miła odmiana, bo zazwyczaj spacer po chodniku przypomina slalom gigant. Zgadnijcie między czym.... Podpowiedź: jest tu dużo piesków. Swego czasu narzekałam, że Polska jest brudnym krajem, ale teraz kajam się i mając porównanie, ten zaszczytny tytuł przyznaję Sycylii i południu Włoch. Nie powinno to być jakimś wielkim zaskoczeniem, w końcu wszyscy nam to mówili, sama też czytałam "Gomorrę". Jednak zderzenie z rzeczywistością i tak było niemałym szokiem. Śmieci są wszędzie. Śmieci walają się po ulicach. Śmieci się nie segreguje. Śmieci wynosić można tylko między 18.30 a 8.00 rano. A tam gdzie śmieci, są też zwierzątka i nie mówię teraz o ślicznych kotkach. Jakieś kilka dni temu miałyśmy z Karoliną bliskie spotkanie trzeciego stopnia z wielkim, obrzydliwym i okropnym szczurem. Narobiłyśmy takiego pisku, że to aż dziwne, że ludziom nie powypadały szyby z okien. Dziwi mnie ten kontrast - w mieście jest więcej fryzjerów i golibrodów niż spożywczaków, chyba każdy szanujący się Sycylijczyk zaczyna dzień od wizyty w którymś z tych przybytków, wszyscy chodzą pięknie ubrani, wymuskani i wylewają na siebie litry perfum, a nie przeszkadza im to, że w tych swoich świecących bucikach muszą lawirować między g******. Może kolejne miesiące naprowadzą nas na trop rozwiązania tej zagadki...

    Kolejną zastanawiającą mnie kwestią jest brak dzieci na ulicach. Place zabaw są puste, kobiet w ciąży jak na lekarstwo, a widok matki z wózkiem to naprawdę rzadkość. Zapytane przez nas o to Włoszki stwierdziły, że ludzie nie decydują się powiększanie rodziny ze względu na niekorzystne czasy, bo przecież kryzys, bezrobocie i ogólny brak perspektyw. Potem przyszło mi na myśl, że to chyba dobrze, że tych matek z wózkami nie ma, albo chyba już wiem, czemu nie widać ich na ulicach. Poruszanie się nawet bez wózka wymaga chwilami nie lada kreatywności, kondycji i cierpliwości, a każde wyjście z domu może być Twoim ostatnim! Nie rozumiem, po co w tym mieście chodniki, skoro i tak nie da rady z nich korzystać. Sztuka parkowania już dawno przekroczyła tu dopuszczalny poziom abstrakcji, a stawianie aut na skrzyżowaniu, na przystankach autobusowych i na przejściach dla pieszych to normalka. Nie ma miejsc do zaparkowania? Nic nie szkodzi! Przecież można ustawić drugi rządek aut wzdłuż pierwszego. Z jednej strony, z drugiej, a najlepiej z obu. Efekt jest taki, że większy pojazd może sobie pomarzyć o przedostaniu się przez taką uliczkę. Wtedy kierowca staje i trąbi. Trąbi, trąbi, i trąbi. Trąbi aż do skutku. Gorzej, jak właściciel feralnie zaparkowanego auta wybrał się np. na obiad, do golibrody albo do położonego na czubku buta Reggio. Ale tak naprawdę trąbią tu wszyscy, absolutnie z każdego powodu, choć może trafniejszym stwierdzeniem byłoby, że najczęściej z jego braku. Trąbią babcie, trąbią dziadki, trąbią młodzi. Trąbią dwukołowcy, czterokołowcy, strażacy i carabinieri. Wszyscy mają klakson, mam i ja! Zatrzymywanie się na środku ruchliwej ulicy, żeby pogadać ze starym znajomym i zakorkowanie przy tym połowy miasta, to standard. Ale jest w tym całym szaleństwie coś, co podziwiam - kunszt parkowania. Zderzak przy zderzaku! Ale to tak, że nie wsadziłoby się żyletki. Parkowanie równoległe tyłem, tzw. "koperta", opanowane do perfekcji. Na nikim nie robi wrażenia widok pojazdów poobijanych, poobdzieranych, porysowanych, a zderzaki czy lusterka przyklejone na taśmę klejącą nikogo nie dziwią. Co najmniej kilka razy razy widziałyśmy, jak ktoś parkując stuknął, zarysował albo obtarł stojący obok pojazd. Schemat postępowania: wysiadasz, udajesz zdziwienie, z rozbrajającym uśmiechem machasz ręką i idziesz w swoją stronę. Może dlatego jeszcze nie widziałam tu ani jednej be-emki czy mercedesa. Królują skutery, smarciki, wszelkiego rodzaju małe pojazdy, no i miód na moje serce - mini coopery i stare fiaty 500.





















 P.S. Dziś święto lasu i pazza gioia ! Wysłali nam stypendium ! :)

poniedziałek, 20 października 2014

Wyspy Eolskie

   Halo Polsko, halo Świecie, Sycylia znowu nadaje! Nie myślcie tylko, że się obijamy... My po prostu pracujemy na wspomnienia :) A w wolnych chwilach gramy w państwa-miasta. Znacie jakieś ciekawe kategorie ?

   Poprzedni weekend minął nam nie wiedzieć kiedy. W piątkowy wieczór poszedł w ruch zestaw do pokera. Karty, kobiety i on - Jack od Danielsów. Sobotę spędziłyśmy poza miastem, na fantastycznym grillu organizowanym przez ESN, a w niedzielę czekała nas wisienka na torcie, czyli Taormina. Zamówienie na bardziej rozbudowaną relację zostało złożone do ślicznotek z pierwszego piętra. Czekamy! ;)

   O czym wszyscy inżynierowie doskonale wiedzą, końcówka tygodnia zwana weekendem niestety ma to do siebie, że czas oczekiwania na nią jest odwrotnie proporcjonalny do czasu jej trwania. Czyli po naszemu, wszystko co dobre, zazwyczaj kończy się stanowczo za szybko. Ale nie wtedy, gdy na włoskiej uczelni trwają obrony i kolejny weekend zaczyna się we wtorek wieczorem :) Nie mogłyśmy nie skorzystać z takiej okazji i postanowiłyśmy zrobić sobie wycieczkę marzeń. Kierunek - Wyspy Eolskie (dla przyjaciół Liparyjskie)! Po zdeptaniu całego miasta w poszukiwaniu map, biur podróży i punktów informacji turystycznej, kilkunastu rozmowach telefonicznych i bardzo skrupulatnym podliczeniu kosztów, zapadła decyzja: jedziemy! Choćby do końca miesiąca w naszym menu miał zagościć chleb posmarowany nożem zapijany wywarem z makaronu. Bo kto bieduinom zabroni ;-) ?

   Wyspy Eolskie to takie małe siedem cudów świata, w 2000 roku wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Vulcano, Lipari, Salina, Panarea, Stromboli, Filicudi i Alicudi. Każda posiada swój niepowtarzalny urok i charakter, a razem stanowią magiczny zakątek świata. Mityczna Eolia (siedziba Eola, boga wiatrów) to prawdopodobnie dzisiejsza Salina lub Lipari, a w wulkanach na Vulcano miał swoją kuźnię Hefajstos, bóg ognia i kowali. Odwiedzanie takich miejsc po sezonie jest najlepszym pomysłem, na jaki można wpaść. Spokój, puste uliczki, szum morza i cisza. Taka cisza przed snem, w który niedługo zapadną wyspy, gdy odpłynie statek z ostatnim turystą, z ulic znikną stragany z tandetnymi pamiątkami, a knajpkę serwująca najpyszniejsze cappuccino zamkną na trzy spusty aż do kwietnia.


   Zaopatrzone w najpotrzebniejsze rzeczy i prowiant, jeszcze nie do końca obudzone, ruszyłyśmy do Milazzo. Tam wsiadłyśmy na statek, który zawiózł nas na Lipari. Nie wiedzieć czemu, zostałyśmy obdarzone specjalnymi względami przez pracowników statku, którzy pozwolili nam przejść za barierki - rejony niedostępne dla zwykłych śmiertelników ;)  

 Pan Marynarz przy pracy. Statek zawija na Vulcano, my płyniemy dalej - na Lipari. 

    Tak nam się dobrze płynęło tym statkiem, że prawie zapomniałyśmy wysiąść w naszym porcie. Całe szczęście, że wcześniej rozmawiałyśmy z kapitanem i dzięki temu wiedział, gdzie ma się nas pozbyć ;) Chwilę potem poczułam się jak w filmie - zobaczyłam pana trzymającego tabliczkę z moim imieniem :D Był to syn właścicieli naszego hoteliku (Casa Vittorio - polecamy!). Po dobrych kilku minutach kluczenia między cudownymi uliczkami, dotarliśmy do celu. Zostawiłyśmy tobołki w pokoju i ruszyłyśmy zwiedzać Lipari. Miasteczko jest bardzo urokliwe, jak i ta część wyspy, którą udało się nam zobaczyć. Rejon słynie z pięknych białych plaż i złóż pumeksu, który można bez problemu znaleźć na brzegu. Nazbierałyśmy pełne kieszenie!




 Miejsce, w którym były najpyszniejsze lody pistacjowe! Już wiemy, że im brzydszy kolor mają, tym cudowniej smakują :) Robili też cannoli na "długoterminowy wynos" :)







Marina Corta




   Marina Corta to liparyjska mniejsza przystań, z której wypływają łódki, statki i stateczki wycieczkowe w kierunku reszty wysp archipelagu. Przypadkiem odkryłyśmy tam perełkę, o której nie wspominał żaden z naszych przewodników - kościółek Santa Madonna della Neve, a w nim miniaturowe miasteczko.














   Po Lipari przyszedł czas wyruszyć na kolejne wyspy - Panareę (ekskluzywny azyl VIP-ów) oraz rozsławione przez wulkan Stromboli. Zdecydowałyśmy się na zorganizowaną wycieczkę, oczywiście wynegocjowawszy wcześniej satysfakcjonujący nas rabacik :) Razem z nami płynęła zaledwie garstka turystów, było bardzo kameralnie i sympatycznie. W czasie rejsu nie mogłyśmy napatrzeć się na niesamowity kolor wody, nie do opisania i nie do oddania przez żadne zdjęcie. Kąpiel była częścią programu :) Można było skakać ze statku do krystalicznie czystej wody! Wcześniej przesympatyczny pan marynarz-przewodnik oczyścił teren z meduz i tym razem już nic nikogo nie oparzyło. 

   Panarea to wyspa bogaczy. Zdawała się niemal całkowicie wyludniona ale niemniej przez to piękna.








Ku naszemu zaskoczeniu i uciesze, rachunek za cappuccino uregulowali marynarze z naszego statku :)

   Przyszedł czas na najbardziej ekscytującą częśc wycieczki - Stromboli. Dym z groźnie górującego nad wyspą wulkanu dał się widzieć z daleka, a z bliska - dość mocno poczuć. Spacer po wyspie był momentami bardzo wesoły :)












 Wypożyczalnia butów do wędrówki :)



 Woda w ubikacji miała kolor żółty. Rzekomo od siarki :)

 Wyspiarze bardzo oszczędzają słodką wodę. Stąd np. zlewy na pedał - świetne rozwiązanie! 

 Uliczki są tak wąskie, że tylko osy dadzą radę :)


 Czarna plaża

Nasza łajba :)

   Zachód słońca podziwialiśmy ze statku, popijając Malvasię (wspaniałe słodkie wino, z którego słynie Salina) i chrupiąc pipparelli - wyborne lokalne cisteczka na bazie migdałów, skórki z pomarańczy, miodu, cynamonu i pieprzu. 







    Opłynęliśmy wyspę i naszym oczom ukazała się zapierająca dech w piersiach moc natury. Ogniste ścieżki magmy spływające po czarnych jak smoła ścianach wulkanu, to był naprawdę niesamowity widok. Zdjęcia w ogóle nie są w stanie oddać tamtych chwil. Piękny spektakl wulkan dał w sierpniu tego roku, marynarze pokazywali nam filmik nakręcony w tamtych dniach od strony morza. Doprawdy fascynujące, cudowne i przerażające zarazem! Nocny powrót statkiem na Lipari był idealnym zakończeniem pełnego wrażeń dnia. Gwieździste niebo, fosforyzujące w głębinach meduzy, zapach wiatru, fale rozbijające się o burty - magia chwil! 

    Ostatnią wyspą na naszej trasie było Vulcano. Wyspa siarką płynąca i .... śmierdząca! Zgniłe jaja do ostatniej potęgi :) Niewiele myśląc, wskoczyłyśmy w kostiumy i dołączyłyśmy do garstki niedobitków taplających się w bąbelkowej błotnej mazi o niewybrednym zapachu :) To naturalne SPA gościło nas przez ponad dwie godziny. Zapach zbuków czujemy na sobie niemal do teraz, ale za to skóra jest tak przyjemna w dotyku, że nadal nie możemy wyjść z podziwu. Na dnie błotnej kotlinki znajdowało się nie tylko błotko, którym wszyscy zawzięcie się smarowali, ale też ujścia gorącej wody, takie mikrogejzerki. Wylatująca z nich woda była przyjemnie ciepła, ale potrafiła chwilami zamienić się we wrzątek. I tym sposobem przywiozłyśmy ze sobą, oprócz worka wspomnień, kilka mniejszych lub większych oparzeń na różnych częściach ciała :p








    I tak oto nasza wycieczka dobiegła końca. Wsiadłyśmy na statek do Milazzo, a stamtąd autobus zabrał nas do Mesyny. Nie mogłyśmy lepiej spędzić tych dni :) 

A.