Halo
Polsko, halo Świecie, Sycylia znowu nadaje! Nie myślcie tylko, że
się obijamy... My po prostu pracujemy na wspomnienia :) A w wolnych
chwilach gramy w państwa-miasta. Znacie jakieś ciekawe kategorie ?
Poprzedni weekend minął nam nie wiedzieć kiedy. W piątkowy
wieczór poszedł w ruch zestaw do pokera. Karty, kobiety i on - Jack
od Danielsów. Sobotę spędziłyśmy poza miastem, na fantastycznym
grillu organizowanym przez ESN, a w niedzielę czekała nas wisienka
na torcie, czyli Taormina. Zamówienie na bardziej rozbudowaną
relację zostało złożone do ślicznotek z pierwszego piętra.
Czekamy! ;)
O
czym wszyscy inżynierowie doskonale wiedzą, końcówka tygodnia
zwana weekendem niestety ma to do siebie, że czas oczekiwania
na nią jest odwrotnie proporcjonalny do czasu jej trwania. Czyli po
naszemu, wszystko co dobre, zazwyczaj kończy się stanowczo za
szybko. Ale nie wtedy, gdy na włoskiej uczelni trwają obrony i
kolejny weekend zaczyna się we wtorek wieczorem :) Nie mogłyśmy
nie skorzystać z takiej okazji i postanowiłyśmy zrobić sobie
wycieczkę marzeń. Kierunek - Wyspy Eolskie (dla przyjaciół
Liparyjskie)! Po zdeptaniu całego miasta w poszukiwaniu map, biur
podróży i punktów informacji turystycznej, kilkunastu rozmowach
telefonicznych i bardzo skrupulatnym podliczeniu kosztów,
zapadła decyzja: jedziemy! Choćby do końca miesiąca w naszym menu
miał zagościć chleb posmarowany nożem zapijany wywarem z
makaronu. Bo kto bieduinom zabroni ;-) ?
Wyspy Eolskie to takie małe siedem cudów świata, w 2000 roku wpisano je na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Vulcano, Lipari,
Salina, Panarea, Stromboli, Filicudi i Alicudi. Każda posiada swój
niepowtarzalny urok i charakter, a razem stanowią magiczny zakątek
świata. Mityczna Eolia (siedziba Eola, boga wiatrów) to
prawdopodobnie dzisiejsza Salina lub Lipari, a w wulkanach na Vulcano
miał swoją kuźnię Hefajstos, bóg ognia i kowali. Odwiedzanie
takich miejsc po sezonie jest najlepszym pomysłem, na jaki można
wpaść. Spokój, puste uliczki, szum morza i cisza. Taka cisza przed
snem, w który niedługo zapadną wyspy, gdy odpłynie statek z
ostatnim turystą, z ulic znikną stragany z tandetnymi pamiątkami,
a knajpkę serwująca najpyszniejsze cappuccino zamkną
na trzy spusty aż do kwietnia.
Zaopatrzone w najpotrzebniejsze rzeczy i prowiant, jeszcze nie do
końca obudzone, ruszyłyśmy do Milazzo. Tam wsiadłyśmy na statek,
który zawiózł nas na Lipari. Nie wiedzieć czemu, zostałyśmy
obdarzone specjalnymi względami przez pracowników statku,
którzy pozwolili nam przejść za barierki - rejony niedostępne dla
zwykłych śmiertelników ;)
Pan Marynarz przy pracy. Statek zawija na Vulcano, my płyniemy dalej - na Lipari.
Tak nam się dobrze płynęło tym statkiem, że prawie zapomniałyśmy wysiąść w naszym porcie. Całe szczęście, że wcześniej rozmawiałyśmy z kapitanem i dzięki temu wiedział, gdzie ma się nas pozbyć ;) Chwilę potem poczułam się jak w filmie - zobaczyłam pana trzymającego tabliczkę z moim imieniem :D Był to syn właścicieli naszego hoteliku (Casa Vittorio - polecamy!). Po dobrych kilku minutach kluczenia między cudownymi uliczkami, dotarliśmy do celu. Zostawiłyśmy tobołki w pokoju i ruszyłyśmy zwiedzać Lipari. Miasteczko jest bardzo urokliwe, jak i ta część wyspy, którą udało się nam zobaczyć. Rejon słynie z pięknych białych plaż i złóż pumeksu, który można bez problemu znaleźć na brzegu. Nazbierałyśmy pełne kieszenie!
Miejsce, w którym były najpyszniejsze lody pistacjowe! Już wiemy, że im brzydszy kolor mają, tym cudowniej smakują :) Robili też cannoli na "długoterminowy wynos" :)
Marina Corta
Marina Corta to liparyjska mniejsza przystań, z której wypływają łódki, statki i stateczki wycieczkowe w kierunku reszty wysp archipelagu. Przypadkiem odkryłyśmy tam perełkę, o której nie wspominał żaden z naszych przewodników - kościółek Santa Madonna della Neve, a w nim miniaturowe miasteczko.
Po Lipari przyszedł czas wyruszyć na kolejne wyspy - Panareę (ekskluzywny azyl VIP-ów) oraz rozsławione przez wulkan Stromboli. Zdecydowałyśmy się na zorganizowaną wycieczkę, oczywiście wynegocjowawszy wcześniej satysfakcjonujący nas rabacik :) Razem z nami płynęła zaledwie garstka turystów, było bardzo kameralnie i sympatycznie. W czasie rejsu nie mogłyśmy napatrzeć się na niesamowity kolor wody, nie do opisania i nie do oddania przez żadne zdjęcie. Kąpiel była częścią programu :) Można było skakać ze statku do krystalicznie czystej wody! Wcześniej przesympatyczny pan marynarz-przewodnik oczyścił teren z meduz i tym razem już nic nikogo nie oparzyło.
Panarea to wyspa bogaczy. Zdawała się niemal całkowicie wyludniona ale niemniej przez to piękna.
Ku naszemu zaskoczeniu i uciesze, rachunek za cappuccino uregulowali marynarze z naszego statku :)
Przyszedł czas na najbardziej ekscytującą częśc wycieczki - Stromboli. Dym z groźnie górującego nad wyspą wulkanu dał się widzieć z daleka, a z bliska - dość mocno poczuć. Spacer po wyspie był momentami bardzo wesoły :)
Wypożyczalnia butów do wędrówki :)
Woda w ubikacji miała kolor żółty. Rzekomo od siarki :)
Wyspiarze bardzo oszczędzają słodką wodę. Stąd np. zlewy na pedał - świetne rozwiązanie!
Uliczki są tak wąskie, że tylko osy dadzą radę :)
Czarna plaża
Nasza łajba :)
Zachód słońca podziwialiśmy ze statku, popijając Malvasię (wspaniałe słodkie wino, z którego słynie Salina) i chrupiąc pipparelli - wyborne lokalne cisteczka na bazie migdałów, skórki z pomarańczy, miodu, cynamonu i pieprzu.
Opłynęliśmy wyspę i naszym oczom ukazała się zapierająca dech w piersiach moc natury. Ogniste ścieżki magmy spływające po czarnych jak smoła ścianach wulkanu, to był naprawdę niesamowity widok. Zdjęcia w ogóle nie są w stanie oddać tamtych chwil. Piękny spektakl wulkan dał w sierpniu tego roku, marynarze pokazywali nam filmik nakręcony w tamtych dniach od strony morza. Doprawdy fascynujące, cudowne i przerażające zarazem! Nocny powrót statkiem na Lipari był idealnym zakończeniem pełnego wrażeń dnia. Gwieździste niebo, fosforyzujące w głębinach meduzy, zapach wiatru, fale rozbijające się o burty - magia chwil!
Ostatnią wyspą na naszej trasie było Vulcano. Wyspa siarką płynąca i .... śmierdząca! Zgniłe jaja do ostatniej potęgi :) Niewiele myśląc, wskoczyłyśmy w kostiumy i dołączyłyśmy do garstki niedobitków taplających się w bąbelkowej błotnej mazi o niewybrednym zapachu :) To naturalne SPA gościło nas przez ponad dwie godziny. Zapach zbuków czujemy na sobie niemal do teraz, ale za to skóra jest tak przyjemna w dotyku, że nadal nie możemy wyjść z podziwu. Na dnie błotnej kotlinki znajdowało się nie tylko błotko, którym wszyscy zawzięcie się smarowali, ale też ujścia gorącej wody, takie mikrogejzerki. Wylatująca z nich woda była przyjemnie ciepła, ale potrafiła chwilami zamienić się we wrzątek. I tym sposobem przywiozłyśmy ze sobą, oprócz worka wspomnień, kilka mniejszych lub większych oparzeń na różnych częściach ciała :p
I tak oto nasza wycieczka dobiegła końca. Wsiadłyśmy na statek do Milazzo, a stamtąd autobus zabrał nas do Mesyny. Nie mogłyśmy lepiej spędzić tych dni :)
A.
Amina!!!! Jak tam jest pięknie! Chyba zrobię listę miejsc do zobaczenia. Czarna plaża jest też na Hawajach i tam też można czasem zobaczyć lawę spływającą do oceanu. Nam się nie udało niestety tego zobaczyć na żywo :) I te wszystkie pyszności i gościnność włochów! Wycieczki gdzie nawet kawusia jest wliczona to chyba najlepsza forma turystyki :) Kocham Włochy i na pewno muszę tam wrócić. A na razie czekam z wypiekami na twarzy na kolejne relacje :) pozdrawiam i ściskam :)
OdpowiedzUsuńKasiu, ja zbieram wszystkie mapy i mapeczki, żeby mogły się jeszcze komuś przydać :D Jechać koniecznie, byle po sezonie :) NIe udało się nam odwiedzić Saliny, Filicudi i Alicudi, to zostawimy na następny raz, bo coś czuję, że jeszcze tam wrócimy. Buziak!
OdpowiedzUsuńale mają brudny piasek. bez sensu totalnie. w Polsce ładniejszy ten piasek :P ale widoki lepsze kurna tam u Was... :P
OdpowiedzUsuńKąpiel w błotku o zapachu zgniłych jaj to coś dla mnie :D muszę kiedyś spróbować. A póki co tak się nakręciłam na Włochy, że niedługo lecę do Rzymu ;)
OdpowiedzUsuńBuziaki :*
Ola