Halo halo :-) To znów my! Dzisiaj nadajemy z niezwykle kameralnej i uroczej knajpki rodzinnej. Za kasą siedzi prawdziwa włoska mamma, dziadek jedną ręką buja wózek z wnuczkiem, a drugą klika coś przy komputerze, synowie i córki gotują w kuchni :) Jedzenie jest pyszne! Robiłyśmy cztery podejścia, żeby trafić w porę otwarcia, bo oni mają do tego bardzo luźne podejście - jak otwarte to otwarte. Najprawdopodobniej w porze obiadu, w weekendy może też w czasie kolacji :)
Na
Sycylii nawet zwykła wyprawa do sklepu za rogiem zajmuje nam wieki.
Łazimy między półkami i co rusz wynajdujemy coś dziwnego albo
niespotykanego. Dziś wypatrzyłam mąkę z pistacji (!), pesto
z ricotty i orzechów laskowych, czekoladę z papryczkami i....
beszamel w kartonie :D Jeżeli chodzi o ceny, to jest lepiej,
niż się spodziewałyśmy. Sporą część produktów można dostać
za mniej więcej tyle, co u nas, i zaryzykowałabym stwierdzenie, że
dużo jest nawet tańszych. Oczywiście trzeba wiedzieć, gdzie
szukać. Z każdym kolejnym dniem mamy obcykane więcej miejsc i
staramy się pilnować naszego budżetu. Dość spontanicznie
planowane obiady gotujemy w domu, a mój stary kochany blender jest
nieodłącznym towarzyszem w kuchni :D Jest tu tyle pięknych warzyw,
że na tapecie są ciągle wszelkiego rodzaju zupy-kremy. Były już z
dyni, cukinii, pomidorów i brokułów. Do tego grzaneczki,
jogurt naturalny, a w wersji bardziej wypasionej podsmażony boczuś.
Makaron zostawiamy na specjalne okazje :-)
Zaczynamy dziś drugi tydzień zajęć na uczelni. Wybrałyśmy
cztery przedmioty: współczesną literaturę włoską, lingwistykę,
lingwistykę języka włoskiego i język angielski. Zajęcia
zorganizowane są tu w trochę inny sposób niż na polskich
uczelniach - przedmioty odbywają się 2 lub 3 razy w tygodniu w
trzygodzinnych blokach i kończą się po miesiącu albo dwóch.
Potem zaczyna się inny przedmiot albo ma się wolne, w zależności
od tego, co się wybrało.
Na dzień dobry, szok przeżyłyśmy na pierwszych zajęciach z
angielskiego. Każda z nas ma lepsze lub gorsze doświadczenia z
językiem Szekspira, zawsze co najmniej kilkuletnie, ale zgodnie
stwierdziłyśmy, że czegoś takiego jeszcze nie widziałyśmy. Otóż
tutaj wszyscy, jak jeden mąż, zaczynają od poziomu zero. Jakiś
test wstępny? Nic z tych rzeczy. Pierwsze zajęcia – alfabet i
reguły wymowy. Drugie zajęcia – paradygmat (?!). Profesor omówił
zagadnienia takie jak: Simple Present, Simple Past, Present Perfect i
jak dodawać do bezokolicznika końcówkę -ing. Co najlepsze,
wszyscy studenci na sali (a była pełna po brzegi, na oko jakieś
70-80 osób) zdawali się widzieć to po raz pierwszy w życiu. Padło
nawet pytanie, czy „Did the bus come?” to przeczenie. Ja
rozumiem, że nie każdy musi być poliglotą ale zastanawia mnie to,
jak i gdzie uchowali się ci studenci. Jak przebrnęli przez szkołę
podstawową, gimnazjum, liceum, jak zdali maturę...? Angielski nie
jest tu obowiązkowy, a do wyboru jest jeszcze francuski, niemiecki i
hiszpański, więc jeżeli do tej pory uczyli się innego języka,
śmiało mogli kontynuować to na uniwersytecie. Zobaczymy, co
przyniesie kolejny tydzień. Mimo że nie musimy, mamy zamiar chodzić
na te zajęcia. Mamy za darmo gramatykę porównawczą, bo pierwszy
raz ktoś tłumaczy gramatykę angielską po włosku. Ciekawa
perspektywa :)
Kolejny przedmiot to włoska literatura współczesna. Charyzmatyczny
Profesor, o specyficznym poczuciu humoru i dość „wyzwolonym”
podejściu do edukacji, raczej wzbudził naszą sympatię. Po ilości
osób na wykładzie (na oko ponad setka) dało się poznać, że musi
być naprawdę bardzo lubianą wśród studentów postacią. Haczyk
jest taki, że mówi bardzo szybko i nie można pozwolić sobie nawet
na chwilę rozproszenia, bo potem już ciężko nadążyć. Po
niecałych trzech godzinach zajęć prawie przepaliły się nam
synapsy - ale było warto. Profesor jest autorem książki o
Pirandellim i wszyscy studenci zaproszeni są do mesyńskiego teatru
na nadchodzącą wielkimi krokami uroczystą premierę jego dzieła.
Nie pogardzimy tym zaproszeniem, oj nie :)
Zajęcia z lingwistyki ogólnej zaczną się dopiero w listopadzie, a
teraz chodzimy na lingwistykę języka włoskiego. Tu sprawa wygląda
zupełnie inaczej – oprócz nas, na zajęcia przychodzi dosłownie
garstka studentów włoskich. Dziś np. była ich tylko dwójka –
sympatyczna Pani dobrze po pięćdziesiątce i nasz nowo poznany
kolega, też już „żonaty i dzieciaty”. Jak dla mnie, zajęcia
są rewelacyjne i wygrywają z innymi i nie tylko dlatego, że są
dużo bardziej kameralne od innych. Profesor, mając na uwadze, że
nie jesteśmy rodowitymi Włoszkami, mówi bardzo wyraźnie
i jesteśmy w stanie prawie wszystko zrozumieć. Czasem jest
nawet zabawnie: gdy użyje jakiegoś bardziej skomplikowanego słowa
albo rzadziej używanej konstrukcji, szuka porozumienia w naszych
spojrzeniach, czy aby na pewno go zrozumiałyśmy ;) Mimo że zajęcia
są na 8 rano, wstajemy na nie bez marudzenia, potrafiąc wyrzec się
imprezy wieczór wcześniej :D Na wydział właśnie chodzimy –
spacerkiem mamy niecałe pół godziny, a po drodze mijamy pełno
kawiarenek kuszących zapachem cappuccino i świeżuteńkich
rogalików z czekoladą. I choć dziś odebrałyśmy karty miejskie
na tramwaje i autobusy (jakiś genialny urzędnik w rubryce „imię”
wpisał Marcie imiona ojca i matki ... :D), to nie wiem, czy będziemy
często korzystać z miejskiego transportu - rozkładów jazdy na
przystankach nie uświadczysz. Jak autobus będzie, to będzie.
Festina lente :)
Jeszcze kilka zdjęć naszych włości :D
A na koniec zapowiedź następnej notki, o tym jak minął nam weekend :)
A.
(dziewczyny się obijają, ma ktoś jakiś pomysł, żeby je uaktywnić ;D ?)
ale się głodna zrobiłam, achhh na takie włoskie jedzonko om nom nom :D
OdpowiedzUsuńAminka ale chuda!
Ale fajny widoczek macie :)
Jacie, brzmi smacznie nie tylko ze względu na opis jedzenie i knajpek,ale ze względu na słowa - bardzo miło się czyta :-)
OdpowiedzUsuńAminka napisz coś śmiesznego! :*